I.
– To głupota, wy wszyscy
jesteście głupcami!
Pięćdziesiąt sześć par oczu
skierowało się na wzburzonego mężczyznę, który wyrwał się z kręgu i stanął na
środku polany. Wyglądał naprawdę groźnie, gdy tak stał, wyprostowany i
jaśniejący na tle ciemnego boru. Tym groźniej, że, gdyby mógł, z pewnością z
oczu ciskałby w tej chwili piorunami.
Był to ów młody Prus o imieniu
Anervnis, ten sam, który o poranku rozmawiał z Dargaudem i ten sam, który
sprzeciwiał się przymierzu z księciem pomorskim. On jeden pośród
przedstawicieli „małych ziem” zebranych na wiecu tak stanowczo negował nowo
powstały sojusz.
„Niech ci ślepcy wreszcie
zrozumieją, że Świętopełk pchnie nas
prosto w ramiona Ragany! Niech zrozumieją!”,– jak mantrę powtarzał w
myślach młody Prus.
Oczywiście, że tak samo jak inni życzył sobie wolności i
przepędzenia zakonników z gwałtem przez nich zajętych terytoriów! Oczywiście,
że modlił się o to co dzień żarliwie i gorąco do Patrīmpusa i Perkūnsa! To wszystko prawda, ale Anervnis był przy tym niemal p e w n y,
że drogą do zwycięstwa nie jest przymierze ze szczwanym jak lis
Świętopełkiem Pomorskim!
– Chłopcze, bacz na
słowa! – to stary Grandaw zabrał głos.
Należał on do jednego z najbardziej szanowanych i starych
rodów, a zaledwie kilka dni temu został na wiecu wybrany czasowym namiestnikiem
grodu, przeto Anervnis, choć niechętnie, ugiął się pod jego autorytetem –
spuścił głowę i z ociąganiem wrócił do kręgu. Tylko dwudziestosześcioletnie
porywcze serce dalej biło mu niespokojnie w piersi, a w głowie aż szumiało z
niewypowiedzianej złości.
Jego
wystąpienie spotkało się co prawda z ogólną dezaprobatą, ale zgromadzeni nie
mogli się powstrzymać przed ponowną analizą sytuacji. Ma ten ciemnowłosy
chłopiec trochę racji – myśleli, choć żaden nie dał tego po sobie poznać. Byli
na to za dumni.
Ale, na
bogów… Ile to już czasu minęło, od kiedy ich ziemie znajdują się we władaniu
tych przeklętych zakonników? Ile to już czasu, od kiedy całe plemię Warmów
zostało w taki nieludzki sposób upokorzone, zmuszone do przyobiecania wiary w
jakiegoś potężnego Jezu Krysta, na którego samo imię dreszcz grozy przechodził
im po plecach?
To jasne,
że każdy z nich marzył o całkowitej wolności od Krzyżaków. Równie jasnym jest,
że słowa księcia pomorskiego, co im obiecywał, że sami siłą wypędzą braci domu
niemieckiego z granic Prus, przemówiły do nich na tyle mocno, by przyjąć
warunki sojuszu. Nawet mimo wciąż żywej pamięci o Dzierzgoni, nad którą między
innymi z rozkazu tego samego co teraz Świętopełka zginęło pięć tysięcy dzielnych
pruskich wojów. Przeszłość to przeszłość, trzeba zadbać o przyszłość.
Zresztą… decyzja została już
podjęta, prawda? Nie można się wycofać, na to zdecydowanie za późno.
Anervnis tymczasem przysunął się
do Dargauda, z którym był w dobrych stosunkach i spojrzał na niego niemal z
wyrzutem (rzecz jasna patrzał tak na niego tylko przez ułamek sekundy, żeby ów
przypadkiem tego nie dostrzegł). Wiedział bardzo dobrze, że nie uzyska od niego
poparcia, ale liczył, że ten przynajmniej nie pozwoli go tak haniebnie
upokorzyć w oczach tych wszystkich uczestników wiecu…! Ale on milczał,
zamyślony głęboko – trudno powiedzieć, czy w ogóle dotarło do niego poruszenie
wśród przedstawicieli plemiennych.
Młodszy Prus westchnął ciężko, potarłszy dłonią zmęczone
czoło. No tak, nie spodziewał się po nim niczego więcej... A mimo wszystko
zawsze lgnął do tego mocnego światła, które go otaczało – dlaczego? Bo bezpieczniej
czuł się, będąc sojusznikiem z mężem mającym taki mir nawet wśród współplemieńców? Tak,
Anervnis z pewnością był człowiekiem rozsądnym i doskonale zdawał sobie sprawę,
ile profitów ze sobą niesie przebywanie blisko takiej siły i autorytetu!
II.
Najstarszy
syn Dargauda, przyszła głowa rodu, chmurnym spojrzeniem wodził za mrówką idącą
po patyku, który trzymał w ręce. Pochłonięty myślami strzepnął ją i bez
entuzjazmu zaczął stukać gałązką w głaz. Zaraz też przypomniał sobie, że być
może żyje w tym głazie jakiś duch lub co gorsza bóstwo, ale nie przejął się tym
zbytnio - osobiście uważał, że żaden potencjalny właściciel kamienia nie
powinien mieć mu takiej błahostki za złe. On by nie miał.
„Oj, dostałoby mi się od matki, gdyby to teraz widziała”, skonkludował
i prawie się uśmiechnął na samo wspomnienie tej kościstej kobiety o surowych,
krzaczastych brwiach i ustach koloru świeżej jarzębiny. Widząc ją przed oczyma,
poczuł coś jakby radość. I chyba ukłucie żalu.
Szorstko się z nim w domu
obchodziła, jak to z dzieckiem. Nieraz dostał od niej tęgie lanie za byle
drobiazg i to tak mocno, że czasem aż skóra schodziła, ale nigdy nie płakał,
chociaż bolało bardziej, niż można sobie wyobrazić. Nie dlatego zresztą nie
płakał, że był takim dzielnym chłopcem, a dlatego, że za płacz też mu się
obrywało. Lepiej więc było nie odzywać się ani słówkiem. „Twój ojciec tyle
czekał na syna, że muszę mu go dać. A co to za syn, który pokazuje swoje słabości?”,
zwykła mawiać matka. Bo u Prusów wychowywało się dzieci tak, żeby wyrosły na
dzikie wilki: żeby jak one były zuchwałe, harde i nieustraszone, kąsały
nieprzyjaciół i w imię lojalności stawały w swojej nawzajem obronie.
Taką miał matkę i kochał ją najmocniej, jak tylko dziecko
kochać potrafi. A najbardziej ją kochał, kiedy witała go zawsze po powrocie do
chaty i kiedy razem układali się do snu w izbie pachnącej drzewem sosnowym.
Tak się
jednak pewnej jesieni zdarzyło, że żona, która miała dać właśnie Dargaudowi
dziecko, oddała je martwe. Przyszedł więc groźny ojciec rodu do następnej
swojej kobiety, która kilka lat temu urodziła mu już pierwszego syna, aby i z
nią podjąć starania o kolejnego potomka. I kobieta powiła niemowlę: dziewczynkę,
z twarzyczką drobną i czerwoną; płaczącą głośno i machającą cieniutkimi jak
gałązki rączkami. Już samo jej narodzenie jednoznacznie określało jej los – prawo
plemienne mówiło wyraźnie, co robić z dziećmi niepotrzebnymi społeczności*.
Ale, jak to często bywa, prawo swoje, a serce swoje. Bo jaka matka oddałaby
ledwie poczęte dziecko na śmierć?
Jej
pięcioletni wówczas syn nie rozumiał, dlaczego pewnego dnia mama wyszła z
Dargaudem i nową siostrzyczką, a później wrócił tylko Dargaud. Nawet kiedy już
zamieszkał u innej żony ojca, przez pierwszych kilka miesięcy przychodził do
pustego domostwa i z nadzieją zaglądał przez dziurawe drzwi do środka. Zawsze
było tak samo smutno i zawsze cisza tak samo dudniła mu w uszach... Z czasem
więc przestał przychodzić.
Mieszkał od
tamtej pory u nowej matki, która przyjęła go ciepło i traktowała jak własne
dziecko, ale nigdy nie był w stanie pokochać jej tak, jak kochał tamtą kobietę.
„Czy to dziwne?”, zastanawiał się często, kiedy zasiadali razem do posiłku albo
układali do snu. Nauczył się rozpoznawać jej zapach i umiał odróżnić stukot jej
kroków od dziesiątek innych. Szanował ją i okazywał całkowite posłuszeństwo,
jak przystało na dziecko przykładne i ułożone, ale nigdy nie traktował jak
matki. Matkę miał zawsze jedną.
Wyrwawszy się ze wspomnień, młody,
aby przed samym sobą zataić gorącą falę smutku, która właśnie go zalała,
wykrzywił się i ruszył energicznym krokiem przed siebie. Chodzenie jakoś
dodawało mu więcej śmiałości niż siedzenie w miejscu i rozpamiętywanie
przeszłości – więc szedł, chociaż nie bardzo wiedział, dokąd.
A kiedy szedł, gałązki trzeszczały mu pod nogami, ale poza
tym wokół panowała cisza tak przejmująca, że nawet pojedynczy ptak nie
odważyłby się zaburzyć jej swoim świergotem. Bezgłos aż nacierał na uszy i
dudnił w głowie, ale jednocześnie powodował, że wszystko wydawało się jakby
święte, tknięte szlachetnym dotykiem bogini życia. Uspokojony
wszechogarniającym milczeniem chłopiec zatrzymał się i odetchnął najciszej jak
potrafił, żeby nie zbudzić uśpionego lasu. A ten, gdy kołysał się łagodnie, od
ściółki aż po korony potężnych drzew, sprawiał wrażenie prastarej twierdzy,
nigdy niezdobytej.
Tym
bardziej zaskakujący okazał się hałas, który jak grzmot przetoczył się lasem.
Szczęk zbroi. Tętent kopyt. To trzech rycerzy w białych
płaszczach jechało konno leśnymi ostępami, za nic mając świętość tego miejsca. Zjawili
się niespodziani i nieproszeni – niepostrzeżenie, jak zjawia się cień, kiedy
słońce znika za horyzontem.
Zatrzymali się właśnie nad strumieniem i jego wody zmącili
swoimi plugawymi dłońmi śmierdzącymi potem i krwią, a swoje tarcze z czarnym
krzyżem oparli o głaz, przy którym jeszcze kilka godzin temu odprawiano modły.
Psy, demony przeklęte!
Lecz struchlały ze strachu chłopiec, chowający się za
potężnym dębem zaledwie kilka metrów dalej, nie świętym strumieniem się w tej
chwili przejmował. Haniebne to było dla Prusa, by odwracać się od swoich bogów,
gdy bezczeszczą ich świątynie słudzy groźnego Chrysta, ale instynkt wziął górę
nad jakimikolwiek zasadami wpajanymi od małego.
Zesztywniałymi rękami młodzik objął pień drzewa i jak ryś,
zwinnie i bezszelestnie wspiąwszy się na górę, przylgnął do potężnych konarów. Serce
waliło nieszczęsnemu tak, że miał wrażenie, iż lada chwila z głuchym łoskotem
wypadnie mu w piersi!
Ludzi było trzech. Wszyscy
wyglądali na rosłych, potężnych, może trochę zmęczonych długą jazdą, a przy
boku każdego lśniło w słońcu ostrze. Gdyby teraz spojrzeli w górę, gdyby
spojrzeli…
Od zawsze bał się siły. Dlatego
podporządkowywał się Dargaudowi, mimo że głęboko i z całego serca go
nienawidził. Tak samo jak nienawidził siebie, za to tchórzostwo. Teraz też
przeklinał się w duchu i obwiniał o pot spływający z czoła i drżenie ramion
zaciśniętych na grubej gałęzi. Cały czas nie spuszczał wzroku z mężczyzn –
wyglądało na to, że nad strumieniem najwyraźniej zamierzali spędzić dłuższą
chwilę.
Przywiązali konie, którym nozdrza
jeszcze drgały od kłusa, do pnia i zaczęli rozmawiać o czymś w nieznanym, ostro
brzmiącym języku. Jeden z nich, ułożywszy się wygodnie na liściach, śmiał się,
opowiadając o czymś, a pozostali dwaj, wsparci o pnie świętych drzew, wtórowali
mu rubasznym rechotem.
Tymczasem młodziutki Prus,
wtulony w drzewo, którego ostra kora wpijała mu się w dłonie, obserwował ich i
modlił się, żeby odeszli jak najszybciej. Jak to się, na wszystkich bogów,
stało, że w ogóle tu trafili? Mimo że już od kilku lat te ziemie oficjalnie
przeszły w posiadanie Zakonu, Krzyżacy nigdy się tak głęboko w pruskie lasy nie
zapuszczali – jak tchórze chowali się w swoich twierdzach w koronach drzew i
atakowali nagle, znienacka, unikając otwartej walki – obawiali się srodze
dzikich pogan i ich krwawej zemsty.
Kiedy biedny młodzik myślał, że
znajduje się w najgorszym możliwym położeniu, nie wiedział jeszcze, jakie miał
szczęście, że udało mu się ukryć niepostrzeżenie. Zaraz jego uwagę przykuło
coś, co sprawiło, że zamarł i mało brakowało, a puściłby konar, którego się
rozpaczliwie uchwycił: a ujrzał zbliżającego się człowieka, który wedle
wszelkich przypuszczeń mógł być jednym z Prusów wracających z obrad. Nadchodził
od strony polany, stamtąd, gdzie niedawno rozpoczynał się wiec – na pewno był
Prusem!
Trzynastoletnie oczy śledziły w napięciu idącego: jaki on
był spokojny, kiedy, nieświadom niebezpieczeństwa, szedł tak lekko i beztrosko
leśną ścieżką! Jego spokój długo nie potrwa… Nie było możliwości, aby ominął odpoczywających nad
strumieniem braci zakonnych ani w razie starcia wygrał z nimi czy chociaż
zdołał uratować skórę. Ścieżka, którą szedł, prowadziła go prosto na pewną
śmierć!
Chłopiec chciał go zawołać, krzyknąć, by zawrócił, ale
paraliżował go strach. Nie byłby w stanie wydobyć z siebie głosu, choćby
chciał! Trzymał się więc kurczowo swojej gałęzi rękami bolącymi z odrętwienia i
obserwował bieg wydarzeń. Już roześmiani rycerze, sami skryci w podszycie, ale
mający doskonałą widoczność na wszystko wokół, dostrzegli przybysza. Nie ma
wątpliwości, dostąpi on zaraz z ich ręki nawrócenia…
I mały Prus patrzył, jak śmierć w
białym płaszczu unosi miecz przed starciem z jego niewinnym rodakiem,
nadchodzącym spokojnie, nie przeczuwając niczego.
Gdzie ta czujność, którą szczycili się od zawsze wolni
ludzie? Czyżby ów człowiek opuścił gardę, bo niemożliwym wydawało mu się, żeby
śmierć spotkała go w świętym gaju, w jasny dzień, kiedy ledwie słońce zeszło z
zenitu? Zamyślił się tak głęboko, że nie wyczuł obcej obecności tam, gdzie
każdą nieprawidłowość widać było wyraźnie jak szkarłatną krew na śniegu? Nikt
już się nie dowie, jak to było naprawdę. Wszystko trwało najwyżej kilka sekund. Sztuka śmierci jest niemal
fascynująca w swojej piorunującej
szybkości i dzikim, surowym pięknie:
Raz uniesione ramię.
Błysk klingi.
Cichy świst.
Głuche uderzenie.
Martwa cisza.
A
potem długo nic.
III.
– He. Niech gnije. – To bestia w bieli, z
czarnym krzyżem na plecach, odezwała się w języku, którego obserwujący czujnie
wszystko z góry chłopiec nie rozumiał, ale który brzmiał w jego uszach jak
świst strzały. Dreszcz mu przeszedł po plecach.
I tylko na opływającej krwią twarzy Anervnisa wciąż błąkał się lekki uśmiech, co nie zdążył zgasnąć razem z życiem.
I tylko na opływającej krwią twarzy Anervnisa wciąż błąkał się lekki uśmiech, co nie zdążył zgasnąć razem z życiem.
*Krótkie wyjaśnienie fabularne (zawarte pośrednio w zakładce
Dodatki > Prusowie, ale tutaj dla tych, co się im nie chce tyle czytać):
bywały u wielu pruskich plemion okresy, kiedy po urodzeniu dziecka płci żeńskiej
padał na wiecu rozkaz, aby dziecko zabić, bo zwyczajnie było już kobiet za dużo
i ich utrzymywanie – zgodnie z pruskim rozumowaniem – okazywało się po prostu
nieekonomiczne. Matki, które nie ustosunkowały się do brutalnego prawa i
chowały skazane dzieci, były karane przez odcięcie piersi. Zdarzało się też, że
przerażone uciekały, ale same nie były raczej w stanie przetrwać i zapewnić
przetrwanie córce, więc po pewnym czasie umierały. Nieistotne dla
fabuły, ale można wiedzieć. Napisać tego w tekście właściwym
nie mogłam, bo na dobrą sprawę syn Dargauda był małym chłopcem, kiedy to się
działo i sam nie rozumiał, co właściwie zaszło. Po prostu z dziecięcą
naiwnością przyjął do wiadomości, że mama poszła gdzieś z siostrzyczką na
rękach i żadna z nich nie wróciła.
No to tak. Podsumujmy. Postu nie było prawie miesiąc (Wy
tego nie widzicie, ale ja widzę bardzo dobrze), to jednak trochę czasu. A to
wszystko dlatego, że mam w życiu ostatnio, mówiąc kolokwialnie (acz dobitnie),
przesrane i zajmują mnie nieco inne kwestie (no dobra, problemem jest jeszcze
to, że mi się zwyczajnie nic nie chce, ale się przecież nie przyznam).
Niemniej, z okazji skończonego weekendu coś skrobnęłam, można bić brawo.
Więcej do zakomunikowania nie mam. Do następnego. Wasze
zdrowie!
PS Przypominam, że co trudniejsze słowa podkreśliłam i jak się
na takie słowo kliknie, to pojawi się krótkie wyjaśnienie. :))
Tsue.
23 IX 2013